Hejt, czyli nic nowego

Pierwsze świadome seanse nienawiści przeżywaliśmy już lata temu przed odbiornikami telewizyjnymi. Możliwość przesyłu dźwięku i obrazu jest uważana za coś wspaniałego, ale telewizja w rzeczywistości od początku była narzędziem wyrafinowanych tortur, zadawanych maluczkim przez władców.

Oto w kupionym za własne pieniądze magicznym pudełku każdego wieczora właził do pozornie prywatnego miejsca pobytu pan funkcjonariusz reżimowy. Z perwersyjną, masochistyczną skłonnością włączaliśmy telewizor  aby obaczyć i ponapawać się jego bezczelnymi kłamstwami i cynicznym uśmieszkiem.
Szczytowym osiągnięciem tej sztuki były spektakle Jana Rema, czyli Urbana Jerzego, który sztukę drażnienia bezsilnych doprowadził do absolutnej perfekcji. W domach grzmiało od kurew, chujów i gróźb karalnych, które gdyby spełnione zostały, Urban Jerzy czytając o średniowiecznych mękach, wzdychałby za nimi jak dziecko za kaszką z mleczkiem.
Ale on wiedział, że nic z tego. Zasłonięty ekranem i brakiem połączenia telefonicznego zdawał się skutecznie grać wszystkim na nosie.
Ta nienawiść implodowała więc i znajdowała ujście w samych nas, w postaci dygotania, alkoholizmu, nikotynizmu czy wypisywania na murach obraźliwych inwektyw (najczęściej kredą, bo farb w spraju nie było).
Nastąpiła technologiczna rewolucja i klasyczna telewizja odchodzi do lamusa. Teraz, gdy ktoś usiłuje powtórzyć wyczyny Urbana Jerzego i rozsiada się przed kamerą, nie jest już bezpieczny. Spotyka go bowiem tzw. hejt, nad którym z troską pochylają się zastępy socjologów, robiąc przy okazji stopnie naukowe.
A to tylko postać tego samego mechanizmu, który w nowej epoce dostał możliwość zwrotnej komunikacji. Cała pozorna nowość i groza polega na możliwości odwzajemnienia uczuć.
Digger